Po powrocie z gór w Tien Shan, postanowiliśmy pojechać nad jezioro Song Kol. W Karakolu wsiedliśmy do busika (ok. 190 com) jadącego do Balakcy, gdzie przesiedliśmy się wspólnie z dwoma lokalnymi babciami w samochód do Kochkoru (ok 150 com).
Znowu szybkie poszukiwanie informacji turystycznej i mamy kwaterę – koszt ten sam czyli 500 com od osoby ze śniadaniem i łazienką (jedną na cały dom, ale to i tak wielki luksus).
Plan zakłada, że wokół jeziora będziemy jeździć konno. Okazuje się to dosyć drogą imprezą. Za radą Lonely Planet poszliśmy do lokalnych biur turystycznych aby nam pomogły wszystko zorganizować. Ostatecznie za dwa noclegi w jurtach wraz z jedzeniem, przewodnikiem oraz dwoma dniami jazdy konnej i transportem wyszło nas to 300 $ za dwie osoby.
Nasz przewodnik to nastolatek wraz ze swoim młodszym bratem. Obydwoje urodzili się w siodle, choć bez niego na grzbiecie konia czują się równie pewnie. Od czasu do czasu urządzają nam pokazy jazdy kiedy wspólnie się wygłupiają czy ścigają.
Pierwszy dzień mija jednak dosyć monotonnie. O kilku godzinach jazdy przez jednostajny krajobraz docieramy pod wieczór do jurty. Wbrew moim obawom, zostajemy solidnie nakarmieni. Uff, głód mi nie grozi ;)
Jurta a w zasadzie to dwie jurty są pełne ludzi. Chociaż dorosłych tutaj w ogóle nie widać. Same nastolatki i dzieci, które teraz mają wakacje i tutaj wypoczywają i zajmują się stadami owiec oraz koni.
Po kolacji stół zostaje przesunięty na bok, na środek jurty wędrują materace wraz z grubymi kołdrami i tak jadalnia zmienia się w sypialnię. Sama jurta nie chroni w zasadzie od zimna, ale grubość i ilość kołder powodują, że w nocy jest naprawdę ciepło.
Kolejny dzień to konna wspinaczka na przełęcz oddzielająca nas od jeziora. Mamy prawdziwe konie – alpinistów! Pokonują wąskie ścieżki pomiędzy skałami i wdrapują się na szczyt jak by to był zwykły spacerek.
Droga już nie jest monotonna, a widoki znowu zapierają dech w piersiach. Do tego po przekroczeniu przełęczy, gdy droga staje się bardziej płaska nasi przewodnicy pytają czy chcemy pogalopować. Jasne, że tak!
Ale to jest frajda, a nasze konie aż rwą się do tego aby przyśpieszać. Choć do tej pory wydawały się wyjątkowo spokojne. Przerwa na obiad w mijanej po drodze rodzinnej jurcie i dalszy ciąg galopów tym razem już wzdłuż jeziora Song Kol do którego w końcu udało nam się dotrzeć.
Ostatni nocleg wypadł nad samym jeziorem, jednak już w mocno turystycznym miejscu. Cały rząd jurt, samochodów i lokalnych turystów puszczających muzykę na cały regulator ze swoich terenówek. Ale jak zwykle wystarczy odejść nieco dalej aby na powrót móc się rozkoszować pięknem przyrody i ciszą.
A gdy o zachodzie słońca usiądzie się nad brzegiem wody aby pomedytować, a po otwarciu oczu ukaże się nam unoszący się nad górami księżyc w pełni ? nic więcej nie jest potrzebne.
Zapomniał bym o jeszcze jednej atrakcji. Piłce nożnej ;) Lokalne dzieciaki pół, życia spędzają w siodle, natomiast po zejściu z niego koniecznie muszą przekonać takiego turystę aby z nimi zagrał. A bieganie na 2500 metrów nie jest takie proste ;)
Stąd już mamy tylko kilka godzin jazdy samochodem do Narynu. Gdzie już od dłuższego czasu załatwiamy sobie wszystkie formalności związane z przekroczeniem granicy Kirgisko – Chińskiej na przełęczy Tourgat.