Po całodziennym przejeździe przez góry o którym pisałem wcześniej dojechaliśmy do Gyantse. Niewielkiej miejscowości zamieszkałej przez około piętnaście tysięcy osób, położonej prawie na czterech tysiącach metrów. Miasto leży w dolinie, otoczone ze wszystkich stron przez wysokie góry. Góry, które po nocnych opadach przykrył biały śnieg.
Nad miejscowością, wznosi się potężny zamek Gyangtse Dzong (30rmb), wybudowany na wzgórzu, o pionowych ścianach. Pochodzi z X wieku i wsławił się w walkach przeciwko Brytyjczykom na przełomie XIX i XX wieku.
Obecnie jest bardzo zaniedbany, co ma też swoje dobre strony. Mianowicie można wejść do każdej dziury i wdrapać się na każdą wieżę. Większość pomieszczeń jest pustych, w nielicznych można zobaczyć niewielkie kapliczki. W kilku miejscach na murach obronnych ustawiono atrapy dział, co dodaje mu grozy.
Na zamek warto jednak wejść ze względu na oszałamiające widoki. Widoki na góry otaczające miasto, na samo miasto i na położony u stóp zamku, przyklejony do mniejszego wzniesienia klasztor Pelkor Chode (40rmb), z monumentalną Gyantse Kumbum.
Coś takiego widziałem po raz pierwszy i jest to zdecydowanie miejsce warte odwiedzenia. Do tego oczywiście masa pielgrzymów, z młynkami modlitewnymi, oraz woreczkami masła, które dokładają do każdego palącego się kielicha. I drobnymi banknotami zostawianymi w każdym możliwym miejscu.
Mieliśmy też szczęście zobaczyć usypane przez mnichów mandale. Duże – około 2×2 metry obrazy wykonane z kolorowego piasku. Usypanie jednej zajmuje około piętnastu dni i jak nam powiedział przewodnik można je oglądać przez trzy miesiące po czym zostaną zmiecione. Są niezwykle kolorowe, pełne niewielkich detali – smoków, zwierząt, kwiatów. Cudo.
Klasztor otoczony jest wielkim murem, pomalowanym na ciemno czerwony kolor. Mur wije się granią wzgórza na którym usytuowane są budynki i szczególnie z daleka, na przykład z wieży zamkowej wygląda niesamowicie. Jak by należał do innej rzeczywistości.
Samo miasteczko jest nie mniej barwne. Stare miasto przylega do zamku i klasztoru. Klasyczne tybetańskie domy z kamienia, z pobielonymi ścianami. Tyle, że chyba więcej ma wspólnego ze wsią niż z miastem. Niemal przy każdym przywiązana krowa, lub całe małe stadko.
W sumie bardzo praktyczne rozwiązanie, codziennie świeże mleko, a i jak zajdzie taka potrzeba to zapas równie świeżego mięsa;) Najbardziej spodobał mi się widok cielaka leżącego pod ścianą obok wielkiej terenówki. Albo zasuszony krowi łeb leżący na parapecie jednego z domów. Czuć tutaj bardziej senną atmosferę, bardziej wiejską niż miasta, jakim jest Gyantse.
Spędziliśmy tu tylko jeden dzień, ale będzie to jedna z tych miejscowości w Tybecie, która na pewno na dłużej zapadnie mi w pamięć. Bo było tu wszystko co lubię. Włącznie z dobrą kuchnią. Bowiem idąc główną uliczką jak to zwykle bywa wypatrzyłem interesującą restaurację. Na pięterku, z ładnym wystrojem zapowiadała się bardzo dobrze. W końcu jedzenie to podstawa;)
Po dwóch miesiącach stęskniony nieco innych smaków jakie tu mam na co dzień zamówiłem sobie stek. Ale żeby było również bardziej regionalnie był to stek z Jaka. Przyzwyczajony do różnych dziwnych rzeczy kryjących się pod swojskimi nazwami nie oczekiwałem wiele, ale był po prosu przepyszny. Delikatne mięsko z ziołowym sosem. Ach, nawet to pisząc się rozmarzyłem;)
Spaliśmy zaś za 75rmb od osoby w hotelu Jian Zang. Jest on rekomendowany przez Lonely Planet, jednak o tanich pokojach z przewodnika można zapomnieć. Hotelik całkiem przyzwoity, choć za tą cenę można oczekiwać znacznie więcej. Ale jak zwykle przy wyborze miejsca do spania pojawia się tu problem pozwolenia na przyjmowanie obcokrajowców. Co skutecznie ogranicza liczbę miejsc w których można się zatrzymać.
Ale zamek, klasztor i piękny widok na otaczające miejscowość góry rekompensują wszystko. To jest po prostu miejsce, które będąc w Tybecie trzeba moim zdaniem zobaczyć.
Zazdroszczę. ;)