Wyjechaliśmy z Samye. Poczułem z tego powodu pewnego rodzaju żal. Że tak szybko pożegnaliśmy tak niesamowite miejsce. Spędziliśmy tu trzy noce, u niezwykle sympatycznych ludzi prowadzących rodziny pensjonat. A za cały pobyt, łącznie z jedzeniem zapłaciliśmy dopiero wyjeżdżając. Codziennie miałem swoją porcję butter tea, oraz pyszne świeżutkie posiłki przygotowywane, w kuchni za ścianą. Za to wszystko podliczono mnie na 148rmb.
Tak, niesamowicie było mi żal opuszczać tą miejscowość. Czuło się tu przyjacielską atmosferę. Nie było wojska, ludzie nie oglądali mnie jak murzyna w PRL;) Ale trzeba jechać dalej. To znaczy wracamy w kierunku Lhasy, do miejscowości przez którą już przejeżdżaliśmy, czyli Tsetang.
Tu pojawił się mały problem, okazało się iż niewiele miejsc może przyjmować zagranicznych gości. Bowiem w Tybecie, aby obcy mógł się zatrzymać w danym lokalu, ten musi mieć na to pozwolenie. Wylądowaliśmy więc w eleganckim hotelu, gdzie za noc płacimy 90rmb od osoby. Jest to zdecydowanie najbardziej komfortowe lokum w jakim spałem podczas tego wyjazdu. Ale przede wszystkim jest prysznic, za którym nieco się stęskniłem, przez kilka ostatnich dni;)
W Tsetang zwiedziłem dwie rzeczy. Zamek Yumbu Lhakang (60rmb), który jest podobno najstarszym budynkiem w Tybecie. Na bilecie wstępu podają datę II wiek p.n.e. Oraz świątynię Traduk (70rmb) z VII wieku.
Zamek, choć to może nieco za dużo powiedziane jest bardzo ładny, wybudowany na skale, z której roztacza się widok na okoliczne pola i góry. W środku znajduje się niewielka kapliczka, wszystko jest jednak nowe. Podczas kulturalnej rewolucji w chinach oryginalne wyposażenie zostało zniszczone. Jak na to co można zobaczyć w środku cena 60rmb wydaje się wyjątkowo przesadzona, ale jest to niestety standardem w wielu miejscach w tym kraju.
Świątynia Traduk zaskoczyła mnie natomiast olbrzymią ilością pielgrzymów. Jak to ujął kiedyś nasz premier nieprzebrany tłum moherowych beretów. Najmocniej przepraszam, bo zaraz ktoś mnie tu obsmaruje, ale nie miałem nic złego na myśli, tylko tak mi się skojarzyło;)
Podobno tego dnia wypadało jakieś tybetańskie święto stąd te tłumy. Głównie były to starsze panie, ze słoikiem masła w ręce chodzące od kapliczki do kapliczki, lub siedzące na ziemi z młynkami modlitewnymi w ręce. Do tego mnisi w głównym pomieszczeniu wypowiadający modlitwy i uderzający w bębny.
Tego dnia nie było prądu w klasztorze, co dodawało wszystkiemu nieco tajemniczości. Kiedy trzeba było po omacku przedostawać się od jednej kaplicy do kolejnej. A w każdej posągi oświetlone skąpo tylko płomykami z maślanych świec.
Widok był zaiste niezwykły. Zapomniał bym jeszcze kadzidełkach, które dopełniały cały ten klimat. Tutaj oprócz tych normalnych, można było też zobaczyć palone gałązki jałowca czy tego typu rośliny.
Może jeszcze kilka słów o świecach, bo te warte są dodatkowej uwagi. Jak już kilka razy wspominałem ludzie chodzą po klasztorach z masłem. Świece są to bowiem wielkie puchary, wypełnione masłem z wetkniętym w nie knotem. Pielgrzymi zaś dokładają po łyżce masła do każdego takiego pucharu. A gdy jest więcej pielgrzymów niż jest się w stanie go wypalić, mnisi je zbierają i potem można zobaczyć gdzieś w kącie stojące wielkie worki maślane.
Do tego dochodzą jeszcze pieniądze. Ludzie wtykają je wszędzie, lub dają je bezpośrednio mnichom. Kwoty są minimalne, bo tutaj jest to zazwyczaj 1 jiao, czyli około 5 groszy. Ale, że miejsc gdzie należy je zostawić aby zyskać błogosławieństwo jest wiele każdy chodzi w wielkim plikiem banknotów. Więc robią się z tego już nieco większe kwoty;)
Tutaj też można się poczuć nieco jak en wspominany prze zemnie murzyn z PRL;) Turystów z zachodu prawie nie ma. Więc wchodząc do takiego klasztoru jest się surowo musztrowanym wzrokiem przez te wszystkie babcie i dziadków siedzących naokoło. Nieco to dziwne uczucie. Ale wystarczy się uśmiechnąć, czy powiedzieć tashi dele, aby ludzie odwzajemnili tym samym.
A stado dzieci biegających po klasztorze, dodaje jeszcze temu wszystkiemu uroku. I modeli, którzy chcą aby robić im zdjęcia:)