Położone kilka kilometrów (w tym jeden w pionie) od miejscowości Samye. Mieliśmy tu spędzić kilka dni nocując w górach. Niestety podobno obecnie obcokrajowcom nie wolno tego robić i mogliśmy tam spędzić tylko dzień. Pomimo iż wcześniej byłem do tego pomysłu nastawiony nieco sceptycznie, to po spędzeniu tu dnia niezwykle żałuję, iż nie mogę spędzić tu choć jednej nocy.
Tak jak noc pod namiotem u Nomadów w Litangu, noc w takim miejscu musiała by być niezwykłym doświadczeniem. Szkoda, ale tutaj niestety nie można się wyrwać spod opieki przewodnika. Który co prawda jest niezwykle sympatyczny, posiada sporą wiedzę o tym co zwiedzamy, a w dodatku jest Tybetańczykiem. Ale nocować musimy na dole w hotelu… Chyba jest nieco za mało przedsiębiorczy. Dobra dosyć marudzenia.
Chimphu położone około 4600m. n.p.m. jest warte tego aby spędzić tam nieco czasu i jestem bardzo zadowolony z tego, iż udało mi się być tam chociaż ten jeden dzień. Tak naprawdę to nie jest jedno miejsce. To dolina i zbocze góry. Po wyjechaniu samochodem z Samye i wspięciu się wąską górską drogę do góry podjechaliśmy pod bramy klasztoru. Tutaj też tak naprawdę po raz pierwszy zobaczyliśmy do czego nam jest potrzebne auto terenowe;)
Jest to żeński klasztor, z mężczyzną jako przełożonym, co z wielkim rozczarowaniem odkryła Justyna. I tym samym zrezygnowała z pomysłu zostania mniszką;) Główne pomieszczenie całe było wypełnione mniszkami czytającymi i na głos wymawiający mi modlitwy. Oczywiście nie mogło również zabraknąć młynków modlitewnych. Jako, iż pozwolono mi zrobić zdjęcia kilka wykonałem. Ale robiąc to czułem się nieco jak intruz, naruszający prywatność, tego miejsca.
Najciekawsze było jednak jeszcze wyżej. Całe wzgórze usiane jest bowiem grotami i niewielkimi domkami gdzie mnisi i mniszki mieszkają i medytują. Niektóre z nich są współczesne, niektóre mają ponad tysiąc lat i medytowali w nich królowie tybetańscy.
Ja postanowiłem wdrapać się jak najwyżej. Tutaj mogłem zobaczyć jak przyjaznymi ludźmi są Tybetańczycy i mnisi. Nawet gdy mijany przeze mnie niewielki klasztor był zamknięty, gdy tylko mnie dostrzeżono od razu otwierano drzwi i zapraszano mnie do środka abym go obejrzał. W jednym nawet mniszka mnie oprowadziła i opowiadała przy tym o każdej figurze znajdującej się w środku. Oczywiście po Tybetańsku:)
W kolejnym akurat natknąłem się na modły. Niewielki, ale w środku siedziało około 20-30 mniszek i mnichów. Modlili się głośno, grając przy tym na wielu ciekawych instrumentach, których nazw niestety nie znam. I tu dokładnie tak samo jak kilka dni wcześniej w Litangu. W pewnym momencie, ktoś dał sygnał do zakończenia modłów i wszyscy w środku niemal wybiegli na zewnątrz.
Pusto zrobiło się tylko na chwilę bowiem zaraz potem pojawiły się kolejne mniszki, które zaczęły robić porządek. Zostałem zaproszony do aby oglądnąć cały klasztor, a w szczególności znajdującą się z samego przodu jaskinię. Jej strop stanowił wielki głaz pomalowany na złoty kolor, a w środku ustawionych było kilka posągów. Wszystko w niewielkim półmroku, niezwykle nastrojowe.
Wspinając się dalej, było coraz trudniej, ale i coraz ciekawiej. Wydeptane ścieżki robiły się coraz bardziej strome i wąskie. Coraz bardziej też dawała się we znaki wysokość, chociaż tu i tak byłem już całkiem dobrze zaaklimatyzowany. Ale zasapać się można było;)
Podczas jednego z odpoczynków przysiadł się do mnie na chwilę mnich. Nieco porozmawialiśmy i nawet udało nam się zrozumieć. Okazało się iż był prawie moim rówieśnikiem, jedynie rok młodszy. Pokazał mi też którędy mam dalej iść. Gdy przeciskałem się pomiędzy pojawiającymi się coraz częściej skałkami w pewnym momencie wyszedłem wprost na przycupniętego na zboczu młodego chłopaka – mnicha. Był tym tak zaskoczony, że o mało nie spadł ze skały;)
Gdy kilkanaście metrów wyżej znalazłem wielki głaz z przepiękną panoramą, gdzie odpoczywałem podziwiając majestat otaczającej mnie przyrody i rozmyślając sobie – w końcu jest to miejsce do medytacji ? wdrapał się do mnie i tak razem przesiedzieliśmy bez słów dobrą godzinę.
Niestety czas gonił i musiałem zacząć schodzić. Justyna bowiem z naszym przewodnikiem, już dosyć dawno zeszła do pierwszego klasztoru, gdzie chciała chwilę pomedytować. Droga w dół okazała się o wiele trudniejsza niż ta do góry. Kilka razy ścieżka wyprowadzała mnie w gąszcz kujących krzaków. Przez moment prowadziła też mnie w dół koza, ale potem nasze drogi się rozeszły;)
Schodząc obudziłem też śpiącego na środku drogi turystę, z którym potem jeszcze kilka razy się mijaliśmy.
Po tych przeprawach czekał na mnie na dole pyszny ryż z warzywami i moja ulubiona tu butter tea:) Potem jeszcze kilkanaście minut podskakiwania na wybojach w naszej Toyocie i wróciliśmy do miasteczka.
Jest to bez wątpienia miejsce, które długo zapadnie mi w pamięć, jedno z ciekawszych, jakie do tej pory odwiedziłem w swoich podróżach. Miejsce gdzie można pochodzić po górach, z widokiem na rozlewającą się leniwie w dolinie Brahmaputrę. Gdzie można się solidnie zmęczyć wspinaczką, lub przeciwnie wypocząć medytując po drodze.
Miejsce pełne niesamowitych widoków, ludzi, którzy tutaj chcą zaznać skupienia. Miejsce gdzie można również uciec od ludzi i zostać samemu z górami, usiąść i rozmyślać. Lub po prostu siedzieć niczym się nie przejmując. Miejsce które swoją prostotą, a zarazem potęgą przyrody mnie urzekło.
Ale nie ma co się dziwić w końcu jestem na dachu świata, w Tybecie.