Niewielkie miasteczko pośrodku niczego. Chociaż nie – pośrodku wspaniałych gór. Zupełnie inne od tego co do tej pory w Chinach widziałem. Podobno jest to taki Tybet poza Tybetem. Czy tak jest rzeczywiście będę miał okazję przekonać się już za kilka dni. Tymczasem Litang zauroczył mnie na tyle, że zostałem tu nieco dłużej niż pierwotnie planowałem.
Samo miasto jest nieco chaotyczne i niemiłosiernie zakurzone. Choć to może też wina pory roku, bo wiosna tu dopiero powoli zaczyna docierać. Pogoda zmienia się z minuty na minutę. Raz świeci piękne słońce, by za chwilę naszły chmury i zaczęło lać. I w zasadzie nieustannie towarzyszy mi tu silny wiatr.
Miasto jak napisałem chaotyczne, ale pełne jakiegoś takiego magicznego uroku. Może to przez te wysokie góry rozpościerające się naprzeciwko. Może przez mieszkańców, których w znacznej mierze stanowią Tybetańczycy. Siedzą przed domami z młynkami modlitewnymi w ręce i obracając nimi mruczą modły.
Zabudowania to w znacznej mierze tradycyjne tybetańskie domy. Jednak inne od tego co widziałem do tej pory w Shangri-la i Xiangcheng. Tam domy były duże, wysokie, a ściany miały pobielone. Tu zaś są niskie, zazwyczaj jednopiętrowe, mniejsze, a ściany są kamienne – szaro-brązowe. Wtapiają się w otoczenie.
Na ulicy też raczej częściej słyszy się tybetański niż chiński. Tu już nie mówię ?Ni hao? na powitanie tylko “Tashi delek”.
I ta wysokość, ponad 4000 metrów nad poziomem morza. Dobrze, że dojechanie tutaj zajęło mi całkiem sporo czasu i zdążyłem się nieco zaaklimatyzować. Ale kilkugodzinna wycieczka po otaczających miasto górach, kiedy zapewne znalazłem się około pięciu tysięcy metrów ponad poziomem morza nieco dała mi się we znaki. Widoki były tego jednak warte.
Zatrzymałem się w hotelu Potala Inn. Prowadzi go bardzo sympatyczna dziewczyna Madok, od której można dowiedzieć się wielu przydatnych w podróży informacji. Łóżko w pokoju wieloosobowym to koszt 25rmb. Ale pokój jest genialny. Tzn. sam pokój taki sobie, powiedział bym nawet, że nie najlepszy. Ale jedna jego ściana jest cała przeszkolona, z widokiem wprost na ośnieżone górskie szczyty. Mógłbym się stąd nie ruszać tylko cały dzień gapić przez okno;)
Ruszyć się jednak jest warto. Warto zafundować sobie spacer po mieście, bez pośpiechu. Tak aby poobserwować mieszkańców. Ich codzienne życie. Jest ciekawe. Inne, a zarazem podobne do naszego. Cywilizacja dociera wszędzie, więc pod tym względem takie same. Ale czuje się tu takie uduchowienie. Którego nigdzie indziej wcześniej nie widziałem.
Z drugiej strony można tu też wyczuć pewnego rodzaju napięcie. Pomiędzy lokalną ludnością a chińczykami. Oraz chyba więcej samej agresji. Nieco sprzeczności ale tak to właśnie odczuwam. Do tej pory w Chinach nie raz widziałem kierowców wysiadających z aut i głośno kłócących się na środku ulicy. Ale tu po raz pierwszy po drobnej stłuczce kierowcy się pobili.
Byłą to stłuczka traktora z motocyklem. Akurat objadałem się w restauracji, gdy na ulicy zrobił się tłum. I przy akompaniamencie gapiów, w większości starszych panów i pań, mruczących modlitwy i obracających swoimi młynkami modlitewnymi kierowcy zaczęli się okładać. Dosyć szybko się to skończyło ale widok był niezwykły.
Prawie w samym centrum miasta jest zlokalizowany też garnizon wojskowy. Za płotem z drutu kolczastego można zobaczyć rząd samochodów opancerzonych i armatek wodnych. Nieco dziwne w liczącym nieco ponad 40.000 mieszkańców mieście leżącym gdzieś pośrodku gór.
Z drugiej strony ludzie tu – zresztą jak w całych Chinach – są niezwykle sympatyczni i przyjacielscy. Tak, zdecydowanie jest to kraj wielu kontrastów, jak już kiedyś pisałem.
Jedyną atrakcją w Litangu jest klasztor buddyjski, do którego o dziwo wstęp jest bezpłatny. Gdy doszedłem do głównego budynku i podszedłem do drzwi te z powodu przeciągu z hukiem się zamknęły. Zobaczył to i mnie mnich stojący obok, zaraz z uśmiechem na ustach je otworzył i zaprosił mnie do środka abym wszystko obejrzał.
Pomimo tego, iż akurat w środku mnisi odprawiali swoje modły. W centralnej części na poduszkach siedziało około czterdziestu mnichów i każdy wypowiadał głośno swoje modlitwy. Wszyscy mieli do tego na głowach kapelusze z wielkimi pióropuszami. Aby nie przeszkadzać usiadłem w koncie i po cichu się przyglądałem. Niezwykłe doświadczenie.
W pewnym momencie dwóch mnichów stojących przy drzwiach z hukiem je otworzyło na oścież. I jak za dotknięciem magicznej różdżki. W kilka sekund wszyscy mnisi się zebrali i mrucząc modlitwy ulotnili z klasztoru. Zostałem sam i zapanowała idealna cisza…
W Litangu odbywają się też niecodzienne pogrzeby – Sky Burial. Nie ma tu wielu drzew, a ziemia jest wyjątkowo twarda i kamienista. Dlatego tradycyjny pogrzeb polega na tym, iż zwłoki są umieszczane na zboczu góry i dzielone na części. Resztą zajmują się sępy i inne ptaki. W mieście można spotkać oferty wybrania się na taki pogrzeb za 100rmb. Ale wydało mi się to niestosowne, aby płacić za udział w tak intymnym wydarzeniu i zakłócać jego spokój. Może gdybym został zaproszony przez jakąś rodzinę…
Wracając do mniej poważnych spraw. Krowy i jaki spacerujące po ulicy nie były dla mnie zaskoczeniem. Ale locha z małymi spacerująca środkiem miasta po głównej ulicy była zdecydowanie widokiem niecodziennym:) A takich zapewniam jest tu znacznie więcej.
Spacerując po mieście, można też często zostać zaczepionym przez dzieci. Dzieci które chcą aby robić im zdjęcia. Potem gdy im się je pokazuje mają z tego całą masę radości. A gdy da im się na chwilę aparat aby same porobiły przez chwilę fotki to już jest pełnia szczęścia.
Tak, to naprawdę ciekawe miasto i dla mnie pełne sprzeczności. Miło jest tu zatrzymać się na chwilę i poczuć jego klimat.