Przebywając w Litangu postanowiłem wybrać się na jeden dzień na przejażdżkę konną po okolicy. Wykupiłem sobie ją w moim hotelu i nie do końca wiedziałem co mnie podczas niej czeka. Sama przejażdżka może była nieco rozczarowująca, ale za to cała wycieczka jedną z najciekawszych podczas całego mojego pobytu w Chinach.
Za wycieczkę zapłaciłem 150rmb (choć na ulicy proponowali mi przejażdżek za 50rmb). Najciekawsze jednak okazało się to co było dodatkiem do jazdy konnej. Razem ze mną pojechała jeszcze jedna holenderka i dwóch chłopaków z Izraela. Wycieczka zaczęła się około dziewiątej rano i skończyła o podobnej porze dnia następnego.
Madok z naszego hotelu wywiozła nas w góry, na pastwiska do rodziny prowadzącej tradycyjny koczowniczy tryb życia i mieszkającej w namiocie. Rodzina to byli dziadkowie z dwójką wnucząt. Rodzice dzieci w tym okresie pojechali wysoko w góry, gdzie zbierając zioła można podobno znacznie więcej zarobić.
Zostaliśmy bardzo serdecznie przywitani. Gospodyni przygotowała dla nas niewielki poczęstunek – pewien rodzaj tradycyjnego pieczywa i gorącą herbatę. Herbata okazała się mlekiem jaka wymieszanym z wodą i była całkiem smaczna. A na pewno rozgrzewająca, bo dzień do najcieplejszych nie należał.
Gospodarz zaś przygotował dla nas konie. Niewielkie, rozmiarami przypominające nasze hucuły, ale szczuplejsze. Za to niezwykle narowiste. Głośniej odpięło się zamek w kurtce i już popłoch i chęć galopu. Dlatego chyba napisałem, iż sama jazda była nieco rozczarowująca. Cała przejażdżka przebiegała bowiem stępa, a gospodarz, który szedł pieszo przez większość drogi prowadził konie na uprzęży.
Za to starał się nauczyć nas tybetańskiego. A dokładnie całego słownictwa związanego z końmi i tym co na nie się zakłada do jazdy. Co prawda jeżdżę od czasu do czasu konno, ale nawet po polsku nie znam większości tego typu nazw. Więc niestety nie był ze mnie zbyt pojętny uczeń, ale pan się tym zupełnie nie zrażał:)
Niestety wycieczka wypadła w dzień kiedy naszły chmury, zrobiło się zimno i przez większość czasu padało. Więc z przejażdżki zapamiętam głównie przenikający mróz i wodę kapiącą z nieba;)
Dotarliśmy do świętej góry, którą już wcześniej widziałem z okien autobusu i bardzo chciałem zobaczyć jeszcze raz z bliska. U jej stóp zbudowano niewielki klasztor, a cała góra była we wszystkich możliwych kierunkach przepasana flagami modlitewnymi. Dzięki naszemu przewodnikowi obeszliśmy ją dookoła, wspięliśmy się na szczyt, a nawet przeszliśmy przez dwie jaskinie.
Flag nie wolno przekraczać. To już na wstępie objaśnił nasz przewodnik, było więc to dodatkowe utrudnienie przy wspinaczce. Każdą taką jedną bowiem która wiła się po ziemi należało podnieść i przejść pod nią.
Jadąc dalej dotarliśmy do kilku tradycyjnych zabudowań, gdzie udaliśmy się na drobną przekąskę. Podała nam ją gospodyni, która jak objaśnił nasz przewodnik miała 86 lat. Miała również tylko jednego zęba, który dumnie prezentował się z przodu, gdy cały czas się do nas uśmiechała. A energi pozazdrościł by jej nie jeden młody.
Przekąska musieliśmy sobie sami przyrządzić. Do miseczki gospodyni wsypała nam brązową mąkę, do tego jakieś granulki, niestety nie udało nam się ustalić co to było i masło z mleka jaka. To należało zalać herbatą i dokładnie wymieszać. Powstało z tego coś a’la ciasto chlebowe. Smakowało nieco jak mąka. Więc dokładki jakoś nikt nie chciał ;)
Pod wieczór dotarliśmy do miejsca naszego noclegu czyli opisywanego już na początku namiotu. Gospodyni przygotowała dla nas skromny posiłek – placki chlebowe, ziemniaki i gorące mleko jaka. Gospodarz zaś poszedł zagonić stado jaków. Sam jeden, jedynie gwiżdżąc sprowadził w pobliże namiotu całe dużo stado. Tutaj wszystkie zwierzęta zostały uwiązane do rozciągniętych po ziemi lin i grzecznie ułożyły się do spania.
My zaś podziwialiśmy zachodzące słońce, bo po powrocie pogoda się zmieniła i chmury rozeszły oraz wspaniałą tęczę. To tego cały czas dzieciaki bawiły się z nami.
Gdy zrobiło się ciemno, podłogę namiotu wyścielono dla nas materacami, dostaliśmy kołdry z wełny jaka i poszliśmy spać. Pomimo tego, że kładliśmy się spać w całym ubraniu byliśmy przekonani, że do rana to już spokojnie zamarzniemy i rano to już tylko sępy się nami zajmą.
O dziwo jednak wełniane kołdry okazały się niezwykle ciepłe i tym samym mogę podzielić się tymi wrażeniami:) Gospodarze wraz z dziećmi rozłożyli sobie posłania obok nas. Dzieci po gonitwach z nami zaraz padły i zasnęły, dorośli zaś wzięli młynki modlitewne i zaczęli się modlić. Wspomnę przy okazji, iż na jednej ze ścian namiotu stał mini ołtarzyk a jego centralnym punktem było zdjęcie Dalajlamy.
Trwał to naprawdę długo, jak tego nie wiem. Bowiem po całym męczącym dniu było takie jednostajne mruczenie było niemal jak kołysanka w tak której bardzo szybko zasnąłem.
Sam namiot był dosyć obszerny w środku. W jednym kącie wznosiła się góra opału, czyli wysuszonych odchodów jaków. Obok stał niewielki metalowy piecyk, a dookoła wszystkich ścian była niewielka “podmurówka” z wyciętej trawy wraz z gliną, na której były poukładane wszystkie rzeczy oraz niewielkie skrzynki. Cały środek namiotu był do ogólnego użytku. W dzień jako jadalnia, w nocy jako sypialnia.
Nasi gospodarze mieli też niewielkie panele słoneczne, które w dzień ładowały akumulator, więc wieczorem można było podłączyć do niego żarówkę. Nie było za to toalety. Tzn. była – wszędzie na zewnątrz;)