Do Stanów Zjednoczonych przylecieliśmy na początku stycznia 2020, czyli niedługo po tym jak zniesiono wizy dla obywateli Polski do USA i jak się potem okazało w przededniu wybuchu epidemii koronawirusa. Nasza droga była dosyć długa, zaczęliśmy od Flixbusa Katowice – Wiedeń. Po wieczornym zwiedzaniu stolicy Austrii, kolejnego dnia rano mieliśmy lot do Londynu, gdzie przesiedliśmy się w Airbusa A380, którym dolecieliśmy do Los Angeles.
Po wylądowaniu w Mieście Aniołów, okazało się, że automatyczne kioski, w których należy przejść wstępną kontrolę graniczną nie uwzględniają jeszcze Polski, jako kraju, którego obywatele, mogą wjeżdżać do USA dzięki ESTA. Dlatego bezpośrednio udaliśmy się do urzędnika granicznego. Przygotowany na masę pytań, miałem wydrukowane wszystkie możliwe dokumenty, potwierdzające nasze plany zwiedzania na miejscu. Jak się jednak okazało, zupełnie nie były potrzebne. Urzędnik wziął paszporty, wbił pieczątki i życzył miłego pobytu. Całość trwała może minutę.
Pierwsze dni chcieliśmy spędzić w Universal Studios, o którym pisałem kilka dni wcześniej, stąd decyzja aby poszukać hotelu w Hollywood, które jest oddalone od Parku o kilka minut jazdy metrem. Z Lotniska najłatwiej jest się tam dostać bezpośrednim autobusem LAX FlyAway. A będąc w Hollywood, nie sposób jest go nie zwiedzić :)
To co rzuca się w oczy po dojechaniu na miejsce to gwiazdy. Wmurowane w chodniku na ulicach Hollywood Boulevard oraz Vine Street. Jest ich tu podobno ponad 2600, przy czym jedna osoba może mieć ich kilka (w różnych kategoriach). Pierwsze gwiazdy zaczęto wmurowywać w tym miejscu już w latach sześciedziątych. Natomiast osoba uhonorowana w ten sposób, musi za ten przywilej całkiem sporo zapłacić.
Czuję się tutaj trochę jak w Meksyku (zresztą takie wrażenie mam niemal w całym Los Angeles – znaczna część mieszkańców miasta to Latynosi). Plus tego jest taki, że na każdym rogu można znaleźć wyśmienite meksykańskie jedzenie, w rozsądnych cenach. Za to po zmroku, można powiedzieć że brakuje nieco poczucia bezpieczeństwa (choć jest i tak o niebo lepiej niż w samym centrum L.A.).
Jedną z głównych atrakcji Hollywood, jest słynny Dolby Theatre, gdzie rozdawane są Oskary. Wstęp to 25$ od osoby, za około półgodzinne oprowadzanie z przewodnikiem. Teatr jest usytuowany na głównej ulicy, choć przechodząc koło niego po raz pierwszy, nie zorientowałem się gdzie jestem. Ogólnie można powiedzieć, że dużo lepiej wypada na zdjęciach i w telewizji, niż na żywo. Na żywo wygląda na o wiele mniejszy i w wielu miejscach odrapany. Telewizja dodaje mu czaru i uroku. Ale tak czy tak warto tu wejść. W końcu jest to miejsce, gdzie w pewnym sensie powstaje historia.
Wykupiliśmy też sobie kilkugodzinną wycieczkę busem po Hollywood oraz Beverly Hills. Całkiem fajna sprawa, gwarantująca objazd większości ciekawych miejsc, z interesującym komentarzem przewodnika. Pod warunkiem jednak, że komuś wystarczy liźnięcie terenu, a nie jest zafascynowany wszystkimi gwiazdami, które tam mieszkają. Wtedy pewnie lepiej pożyczyć samochód i zrobić sobie samemu taki objazd.
Zdecydowanie warto też podjechać na wzgórza z których można zobaczyć słynny napis Hollywood i zrobić sobie na jego tle selfie :) Jest w tym jednak coś magicznego. A widok na Los Angeles też jest niczego sobie.
Ogólnie rzecz biorąc jak dla mnie Hollywood to zdecydowanie przereklamowane miejsce, ale jednak muszę przyznać, że warto je odwiedzić. To jest naprawdę kapitalne uczucie, gdy odwiedza się te wszystkie miejsca, które do tej pory widziało się w tylu filmach. I nawet ten kicz i odrapane ulice w tym nie przeszkadzają.
W Hollywood mogę polecić The Hotel Hollywood. Czysty, dobrze położony, z miłą obsługą. Osobiście przetestowany.
Jako opcję budżetową polecam serwis Airbnb.
Booking.com