Poprzedni wpis zakończyłem w Tatopani. Ukończyliśmy szlak wokół Annapurny i postanowiliśmy zrobić kolejny. Sanktuarium. Tak naprawdę więcej czasu zajmie nam dojście do niego, niż samo jego przejście.
Na samym początku mamy problem. Poprzedni szlak robiliśmy z przewodnikiem i jednym tragarzem. Co prawda wolelibyśmy iść bez nich, ale, że był to też wyjazd służbowy na poznanie szlaku wszystko musiało być tak jak byśmy jechali z turystami. Taka była umowa. Ale teraz odzyskaliśmy wolność i w dalszą drogę idziemy już sami:)
Jak mówiłem wywołało to pewne komplikacje. Mieliśmy wymagane pozwolenia na trekking w tym rejonie. Ale okazało się, że są one ważne tylko w obecności przewodnika. Aby móc chodzić samodzielnie należy mieć inne zezwolenie. Wtopa… Na załatwianiu formalności spędziliśmy kilka kolejnych godzin. Więc w nie najlepszych nastrojach ruszamy dalej.
Jednak niemal natychmiast po skręceniu z drogi na szlak pod górę, dobry humor wraca, tak jak i wracają niesamowite widoki. Ta trasa, pomimo tego, że będzie szła na niższych wysokościach, będzie bardziej męcząca. Po pierwsze jesteśmy już nieco zmęczeni. Po pierwsze tu niemal codziennie pokonuje się znaczne przewyższenia. Do góry i w dół. I tak kolejne 1000 metrów podejścia a potem zejścia.
Ale przynajmniej mnie Sanktuarium bardziej podobało się od kółka wokół Annapurny. Trasę do Gorepani robimy w dwa dni. Na miejscu nam się niezbyt spodobało, a że przyszliśmy dosyć wcześnie ruszamy dalej. Niby mamy nie daleko do kolejnej miejscowości, ale dochodzimy tam pod wieczór. Po drodze musieliśmy też przeczekać dosyć gwałtowną burzę. Na szczęście zaczęła się jak przechodziliśmy obok jakiś hotelików i było się gdzie schronić.
W ogóle od teraz niemal codziennie będzie powielał się ten sam schemat pogodowy. Rano piękne bezchmurne niebo, po południu lub wieczorem deszcz lub ulewa.
W Tadapani niemiłe zaskoczenie. Po raz pierwszy napotykamy tłumy turystów i mamy kłopot ze znalezieniem wolnego pokoju na nocleg. Natomiast gdy rano wstajemy, widoki są po prostu nieziemskie. Przed nami Annapurna i Machapuchare. Totalny odlot! Pomimo stada turystów warto tu przyjść aby to zobaczyć.
Z Tadapani idziemy do Chomrong. Chyba najsympatyczniejsza miejscowość na całej naszej trasie. A jakie wspaniałe pizze można tam dostać :) Palce lizać!
Przed nami wyczerpujący marsz. Mijamy kolejne małe miejscowości, ale postanawiamy dojść jak tylko da się najdalej. Czas nas jednak goni. Gdy wychodzimy z Bamboo, nachodzą chmury i po parunastu minutach zaczyna lać. Postanawiamy jednak iść dalej. Przemoczeni docieramy do Deurali. Tu znowu mamy problemy z noclegiem. Trzy hotele i mnóstwo chętnych. Ostatecznie dostajemy pokoik w przybudówce. Z dykty, ale zawsze to nie pada na głowę.
W jadalni udaje nam się też nieco podsuszyć. Nie jest źle. Dobrze, że mamy ze sobą naprawdę ciepłe śpiwory puchowe. Bez tego nie wyobrażam sobie spędzenia tutaj nocy.
Kolejnego dnia pogoda niestety nie jest najlepsza, ale nie leje. Wychodzimy rano, po jakimś czasie wraz ze wzrostem wysokości deszcze przemienia się w śnieg. Mamy pewne obawy, bowiem szlak wiedzie głębokim wąwozem, w którym lubią schodzić lawiny.
Gdy docieramy do MBC czyli Machapuchare Base Camp jest już regularna śnieżyca. Większość, osób która tu dotarła decyduje się zrezygnować z dalszej drogi i zostać tu na noc. Mnie jednak kusi dalsza droga. Do ABC czyli Annapurna Base Camp nie jest już daleko, droga jest prosta, nie ma przepaści i jest niewielkie prawdopodobieństwo na lawiny na tym odcinku.
Decydujemy się wyruszyć. Szlak jest dosyć dobrze widoczny, także nie boimy się o to, że zgubimy drogę. Natomiast śnieg cały czas pada i to coraz bardziej intensywnie. Po około 1,5 godzinnym marszu dochodzimy do ABC, gdzie mieliśmy już wcześniej zarezerwowany pokój. Chociaż tym razem nie było takiej potrzeby, bo jest tylko kilka osób.
W międzyczasie zdążyło napadać ponad pół metra śniegu.
W łazience woda zamarzła, ale dostajemy kilka termosów z wrzątkiem i udaje nam się ?wykąpać?. Gdy tacy czyściutcy i pachnący wchodzimy do jadalni wszyscy jakoś dziwnie się na nas patrzą;) Reszta dnia upływa na jedzeniu, czytaniu, suszeniu rzeczy i zastanawianiu się na ile dni tu utkniemy, jeżeli pogoda się nie zmieni. Bo w tych warunkach o powrocie można zapomnieć. Poniżej MBC schodzi lawina za lawiną.
Szczęście jednak nam dopisuje. Około 22.00 rozwiewa chmury i wychodzi księżyc. Co za widoki. Przed nami wyłania się potężna Annapurna.
Rano wstajemy jeszcze przed wschodem słońca aby móc porobić poranne zdjęcia. Nadal bezchmurnie. Dopiero teraz widzimy w jak pięknym miejscu się znaleźliśmy.
Szybkie śniadanie i schodzimy. W międzyczasie w promieniach słońca topi się śnieg z poprzedniego dnia. Gdy docieramy z powrotem w okolice MBC, już go prawie nie ma i można bezpiecznie iść dalej. Ulga.
Ten dzień to był prawdziwy maraton. Na wieczór udaje nam się dojść aż do Chomrong, czyli miejscowości gdzie spaliśmy dwie noce wcześniej. Oczywiście bez deszczu na trasie się nie obyło.
Pora na zasłużony odpoczynek, pranie, suszenie i jedzenie. Zostajemy tu całe dwa dni. Prawdziwa rozpusta. Po raz pierwszy od 19 dni nigdzie nie idziemy. Ale było nam to już potrzebne.
Po nabraniu sił, zaczyna do nas docierać, że powoli już będziemy żegnać się z górami. Było naprawdę wspaniale, ale jesteśmy też już zmęczeni wędrówką. Jeden dzień marszu dzieli nas od Ghandruk, skąd kolejnego dnia po około godzinnym zejściu dochodzimy do drogi i autobusu. Jedziemy do Pokhary.
Do miasta docieramy po południu. Tutaj bez trudu udaje się znaleźć przyzwoity nie za drogi hotel i kolejny dzień spędzamy na zwiedzaniu miasta i okolic. Niemniej jednak pomysł pożyczenia rowerów po prawie 3 tygodniach marszu okazuje się nie najlepszym;) Chociaż dzięki temu udaje nam się też dojechać do jaskini nietoperzowej. Zwiedzamy także miejskie muzeum poświęcone ludziom gór. Czytamy tutaj, że Nepal jest nawiedzany przez potężne trzęsienie ziemi statystycznie raz na 80 lat. I ten czas już minął. Dwa tygodnie później przyszło.
Jako, że zostało nam kilka dni do wylotu, postanawiamy jeszcze popłynąć na rafting oraz pojechać do parku narodowego w Chitwan.
CDN