Okoliczności wyjazdu do Nepalu, były niezwykłe i niestety wiązały się z tragicznymi wydarzeniami. Wcześniejsze plany zakładały w tym okresie urlop w Iranie. Mieliśmy już nawet kupione bilety lotnicze do Teheranu, ze Lwowa liniami Pegasus w wyjątkowo atrakcyjnej cenie.
Było to już nasze drugie podejście do Iranu, ale i tym razem nie dane nam było tam polecieć. Widocznie do trzech razy sztuka.
Zeszłej jesieni, miały miejsce tragiczne wydarzenia. Zginęło wielu turystów, właśnie na trasie pod Annapurną. W gronie tym było również kilkoro Polaków, w tym mój znajomy, pilot trekkingu z krakowskiego biura dla którego i ja pracuję.
Nie było łatwo. Ale życie biegnie dalej i poproszono mnie, o przejęcie tej trasy. A, że w Nepalu nie miałem okazji do tej pory jeszcze być, wraz z moją najwspanialszą pod słońcem drugą połówką, która też pracuje w tym zawodzie, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w góry Nepalu.
Do Katmadu przylecieliśmy w marcu, tydzień po tym jak na tamtejszym lotnisku rozbił się samolot tureckich linii lotniczych. Nasz Qatarczyk był jednym z pierwszych samolotów lądujących na tamtejszym lotnisku, po usunięciu blokującego pas startowy samolotu. Zresztą nasza pierwsza rezerwacja była właśnie na ten feralny lot.
Do Polski zaś wróciliśmy około tygodnia przed trzęsieniem ziemi, które niemal zrównało z ziemią stolicę Nepalu i znaczną część tego wspaniałego kraju.
Obecnie, Nepal najbardziej potrzebuje nas. Turystów, którzy przyjeżdżając pozwalają miejscowej ludności zarabiać. Bo gospodarka była w dużej mierze oparta właśnie na turystyce. Dlatego tym bardziej teraz warto się wybrać w te rejony. Tam gdzie infrastruktura na to pozwala. A w wielu miejscach mimo wszystko nie została ona zniszczona.
Wracając do samego trekkingu wokół Annapurny. To był nasz podstawowy cel. Jak by to powiedzieć zawodowy. Ale jako, że przylatywaliśmy na miesiąc, liczyliśmy po cichu, że uda nam się zobaczyć jeszcze kilka dodatkowych rzeczy.
Udało się z nawiązką. Poza oczywiście przejściem szlaku dookoła Annapurny i zwiedzeniem Katmandu oraz Pokhary, udało nam się także przejść szlak Sanktuarium Annapurny oraz zwiedzić park narodowy w Chitwan.
Ale o tym później.
Szlak dookoła Annapurny
Z Katmandu dojechaliśmy autobusem do Besi Sahar. Stąd podjechaliśmy lokalnym busem dalej do Bhulbhule, gdzie zatrzymaliśmy na na nasz pierwszy nocleg na szlaku..Ponieważ, jak już wspominałem liczyliśmy na to, że uda się w czasie tego pobytu zobaczyć kilka dodatkowych rzeczy postanowiliśmy narzucić dosyć szybki tempo.
Pierwszego dnia doszliśmy do Chamje. Trasa jest dosyć malownicza, jednak biegnie wąwozem i na znacznej części szlak pokrywa się z lokalną drogą. My zatrzymaliśmy się na nocleg nieco przed samą miejscowością, w miejscu gdzie szlak schodzi z drogi, aby podejść nieco go góry. Dzięki temu mieliśmy ciszę, spokój i wspaniałe widoki.
Kolejny dzień to wędrówka do Dharapani. Krajobrazy cały czas podobne. Jest ciepło, w zasadzie cały czas idziemy w podkoszulkach. Gorzej, że zaczyna padać, a w zasadzie lać. Dlatego rezygnujemy tego dnia z dalszego marszu i zostajemy tu na nocleg.
Dalej zaczyna się nieco większe podejscie. Z Dharapani (1860m. n.p.m.) idziemy do Chame (2670m. n.p.m.). Tutaj, też przed dalszym marszem powstrzymuje nas zła pogoda. Nie jesteśmy zadowoleni, zakładaliśmy, że uda się nieco szybciej pokonać ten odcinek. Na domiar złego zaczynamy spotykać ludzi wracających spod przełęczy. Podobno warunki atmosferyczne wyżej są fatalne, spadła masa śniegu i obecnie na da się przejść na drugą stronę. Cóż, co ma być to będzie. Mamy zapas czasu, ale wolelibyśmy wykorzystać go na coś innego niż oczekiwanie w jednym miejscu na poprawę pogody.
Kolejny dzień zapowiada się słoneczny. Jest dobrze. Dzisiaj nocujemy w Upper Pisang. Przeurocze miejsce, śpimy w hoteliku na samej samej górze, z tarasem widokowym. Przed nami obrazy jak malowane. Góry, góry, góry!
Tutaj możemy wybrać, schodzimy do wąwozu i idziemy dalej drogą czy wybieramy szlak. Oczywiście wybieramy szlak. Po krótkim marszu pokazuje nam się strome zbocze. Podejście nie nie jest łatwe. Idziemy ponad godzinę mozolnie cały czas pnąc się w górę. Robimy ok. 1000 metrów przewyższenia. Ale warto było. Widoki są powalające. Dalej szlak biegnie malowniczym zboczem, ale już w miarę po równym terenie. Dopiero pod koniec musimy znowu zejść do wąwozu. Dosłownie przed samym naszym celem czyli miejscowością Braga nachodzą czarne chmury i zaczyna się śnieżyca.
Od razu robi się zimno i widoczność spada do kilku metrów. Dobrze, że jesteśmy przygotowani na takie warunki. Jednak wolimy nie myśleć, jak by to wyglądało, gdyby śnieżyca przyszła kilka godzin wcześniej, na szlaku.
Po krótkim odpoczynku, postanawiamy podejść jeszcze ok. 30 minut do kolejnej miejscowości.
W Manangu, bo o nim mowa zatrzymujemy się na dwa dni. Jesteśmy teraz na wysokości ponad 3500m. n.p.m. i chcemy pozwolić naszym organizmom się zaaklimatyzować do wysokości.
Sprawdzamy w internecie różne prognozy pogody. Po przejrzeniu tak z 10 różnych i wyciągnięciu średniej wychodzi nam że przez najbliższe 3-4 dni pogoda będzie idealna, niebo ma być bezchmurne. I jak się później okazało tak właśnie było. Mamy jednak wiele szczęścia pod tym względem.
Sam Manang oferuje wszystko, co tylko można sobie zamarzyć. Są steki, europejskie piekarnie ze słodkimi bułeczkami. My rezygnujemy z tych luksusów i z dłuższej aklimatyzacji, czy trekkingów dookoła Manangu. Postanawiamy wykorzystać okazję pogodową i po jednym dniu ruszać w dalszą drogę.
Po dwóch dniach dochodzimy do Thorung Phedi. Po drodze nocowaliśmy jeszcze w Yah Kharka. Warunki mieszkaniowe całkiem dobre. Zawsze mamy pokój dwuosobowy, toalety są czyściutki, na życzenie można też dostać wiadro gorącej wody i pod prysznicem się nią umyć. Spodziewałem się bardziej warunków tybetańskich, czyli wieloosobowych brudnych pokoi, gdzie za prysznic robił jeden termos gorącej wody i miska na podłodze w pokoju. Że o toaletach nie wspomnę. A tu jak na góry naprawdę prawdziwe luksusy.
Nie mówiąc o jedzeniu i dostępności piwa w każdej restauracji:) Z tym, że z każdym metrem podejścia ceny także pną się w górę.
Wstajemy o godzinie 4.00 rano, aby o piątej wyjść na szlak w kierunku przełęczy Thorung La. Jest to jedna z najwyżej położonych przełęczy dostępna turystycznie. Około 6.00 zaczyna się rozjaśniać i ukazują się naszym oczom niezwykle malownicze krajobrazy. Mniej więcej o tej też godzinie docieramy do Base Campu, gdzie robimy krótką przerwę, przede wszystkim fotograficzną.
Kolejne godziny to marsz pod górę, aby w końcu stanąć w najwyższym puncie naszego trekkingu. Udało się! Teraz tylko jeszcze trzeba zejść. Droga w dół, jest monotonna i wyjątkowo się dłuży. Ale widoków z przełęczy już nikt nam nie zabierze :)
Nocujemy w Muktinath. Z tej strony przełęczy widzimy zupełnie inny świat. Inny klimat, jest cieplej i bardziej sucho. Jest cywilizacja. Wygodne hotele, z normalnymi łazienkami, z ciepłą wodą. Nie byliśmy na to przygotowani;)
Kolejna miejscowość na naszej trasie to Kagbeni. Jesteśmy teraz w osławionym Mustangu. Jest wyjątkowo.
Dalej niestety zaczyna się już niemal ?normalna? droga. W każdym razie ruch jest spory, a że jest sucho to pył lata wszędzie. Jako, że w takich warunkach wędrówka to średnia przyjemność skracamy ją sobie w autobusie. Wyjątek robimy w Marpha i Tukuche, aby zwiedzić te miejscowości. Zachowała się tutaj tradycyjna zabudowa, a więc warto. W Larjung robimy jeszcze pół dniowy trekking po okolicznych górach i ostatecznie dojeżdżamy do Tatopani.
Wieczorem relaks w gorących źródłach, ale kolejnego dnia nie ma zmiłuj się. Mamy jeszcze dużo czasu więc postanawiamy ruszyć na kolejny szlak.
Ale o tym w kolejnym wpisie.